Zgodnie z planem na nadchodzące jesienno-zimowe miesiące, mam zamiar wypróbować wszystkie znane (i dopiero poznane) mi barwniki naturalne. Póki aura i natura sprzyjają, wykorzystuję te roślinne - pozyskiwane z, zielonych jeszcze, ogródków.
Po liściach brzozy postanowiłam pobawić się z nieco bardziej intensywnymi barwami. Wybór padł na owoce czarnego bzu, których jest jeszcze pełno na krzakach.
Zebrałam około 2-3 kg owoców, oddzieliłam je od gałązek, zalałam wodą i zagotowałam. Przed odcedzeniem wycisnęłam możliwie jak najwięcej jagódek, aby barwa wywaru była jak najbardziej intensywna. Dodałam również 2 łyżki ałunu.
Tym razem postanowiłam poeksperymentować z wpływem stężenia i odczynu na barwę użytej wełny i lnu.
W stężonym wywarze wełna zafarbowała cudownie, na fioletowo-burgundowy kolor, w rozcieńczonym 4-krotnie jest lekko różowawa, po zasadowej kąpieli mydlanej przyjęła barwę brązowo-fioletową (co za zestaw kolorystyczny ?!). Len natomiast pięknie wyglądał do momentu kiedy wysechł. Zgodnie z przewidywaniami i eksperymentami innych reko-blogerów, kolor wyblakł, pojawiły się przebarwienia. Widać jednak wpływ zasadowych mydlin. Wychodzi na to, że farbowanie lnu to wyższa szkoła jazdy ;)
Po kąpieli barwiącej wypłukałam wełnę w zimnej wodzie z octem (tylko wersję bez mydlin).
Generalnie jestem urzeczona cudną, głęboką barwą wełny. Aby sprawdzić trwałość farbowania wełnę poddam działaniu warunków atmosferycznych i prania.
I broń Boże nie można zapomnieć o rękawiczkach - sok z owoców bzu barwi skórę niemal natychmiast. A fioletowo-czerwone dłonie to jednak nie najlepszy pomysł ;)
*brązowo zabarwione fragmenty rękawiczki były wcześniej zieloną wełną, fioletowe - naturalną (
FOTO)