Nadchodzi taki moment, gdy duma człowieka roznosi. Gdy uśmiech jest szerszy niż możliwości szczęki i ust. Gdy zaskoczenie miesza się z zadowoleniem.
Taki dzień nadszedł właśnie dziś.
Zainspirowana wieloma rozmowami o zbyt burej i monotonnej kolorystyce wśród "rekonstruktorów biedy" postanowiłam wyprodukować w tym sezonie maksymalnie dużo nie-cebulowych tkanin.
Póki nie znalazłam prostego dojścia do marzanny, póki nie zebrałam się żeby poszukać rdestu na polach, póki nie dojrzały owoce dzikiego bzu... no właśnie... dziki bez. Konkretnie jego liście.
Podczas niedawnego HVO (Honor Vincit Omnia, organizowany przez
Projekt XIV) ktoś pochwalił mi się oliwkowo-zielonymi nogawicami. Farbowanymi właśnie liśćmi dzikiego bzu.
Nie trzeba mnie było długo namawiać. Metr niefarbowanej wełny leżał sobie cierpliwie w pokoju, czekając na swoją kolej.
W drodze pomiędzy Opolem a moją wsią rośnie wiele krzaków
dzikiego bzu. Nie udało mi się znaleźć przepisu, więc zastosowałam stosunek wagowy 1:1 (na 700g wełny, 700g liści). Efekt jest powalający :D
Przepis (pewnie nie jedyny słuszny, ale taki zastosowałam) :
- zebrane liście umieścić w garnku
- zalać wodą (na 700g wełny - około 20l wody, zgodnie ze stosunkiem 30l/1kg)
- wywar gotować do momentu uzyskania khaki-brązowego koloru
- ostudzić
- wełnę (uprzednio namoczoną w wodzie) umieścić w wywarze
- doprowadzić do wrzenia
- wsypać łyżkę ałunu
- gotować przez ~10minut
- zostawić do wystudzenia
Zabawa z balansem bieli, przesłoną, iso... Zdecydowanie nie znam się na fotografii, ale umiem kombinować.